piątek, 26 kwietnia, 2024

PepeTV Telewizja Polska Na Świecie

Winnicka: Wielka Brytania to dla Polaków egzotyczny kraj

Kultura, emocjonalność, społeczne kody
obowiązujące w Wielkiej Brytanii wciąż czynią ten
kraj egzotycznym, trudnym do zamieszkania dla
polskich emigrantów. – Tak było po II wojnie
światowej, tak jest i teraz – uważa Ewa Winnicka,
autorka “Londyńczyków” i “Angoli”.
PAP: W poprzedniej książce pt. “Londyńczycy” pisała Pani o
Polakach, którzy osiedli w Wielkiej Brytanii po II wojnie
światowej, w “Angolach” – o polskiej emigracji na Wyspy,
która ma miejsce w ostatnich latach. Czym różnią się od siebie te dwie fale emigracji?
Ewa Winnicka: Przede wszystkim liczbą emigrantów – szacuje się, że po II wojnie światowej w
Wielkiej Brytanii osiadło ok. 250 tys. Polaków, w ostatnich latach przyjechało tam ich około
miliona, choć nie wszyscy na stałe. Wracamy i wyjeżdżamy, czasem jesteśmy tak samo
zakorzenieni w Anglii jak w Polsce. To jest podstawowa różnica – emigranci powojenni nie mieli do
Polski powrotu, osiedlenie się na Wyspach nie było wynikiem ich wolnego wyboru, nie mieli już do
czego wracać. PRL
to nie był kraj, o który walczyli. W PRL-u czekało ich więzienie, zesłanie, w najlepszym razie
niekochane żony.
PAP: Bardzo charakterystyczna jest wypowiedź jednego z przedstawicieli powojennej emigracji,
który powiedział, że Polacy w Anglii są jak wyrzuceni na Marsa i teraz muszą sobie w tych
warunkach stworzyć Polskę, właśnie nie tyle dostosować się do angielskich warunków, stać się
częścią tego społeczeństwa, co próbować odtworzyć realia ojczyste.
E.W.: Bo dla większości to była sytuacja przejściowa. Generałowie przekonywali, że zaraz
wybuchnie trzecia wojna światowa przeciwko Związkowi Radzieckiemu i żołnierze wrócą do
ojczyzny. Jeszcze do 1973 roku politycy emigracyjni przekonywali ministrów rządu Margaret
Thatcher, że wojna jest konieczna. Był czas, gdy żołnierze przyjmujący obywatelstwo brytyjskie
byli uważani za zdrajców przez generała
Władysława Andersa. Z drugiej strony Brytyjczycy nie byli przesadnie
szczęśliwi z powodu naszej obecności. Jeden z moich rozmówców wspomina
tabliczki na drzwiach mieszkań do wynajęcia: no dogs, do Irish, no Polish.
Kiedy zaczęłam pracę nad pierwszą książką, trafiłam na napisany w 1947 r. poradnik dla
emigrantów, którego autor wyjaśniał, jak Polacy powinni się zmienić, by dostosować się do
miejscowej kultury. Rzeczywistość Wielkiej Brytanii jest dla Polaków egzotyczna, a podróżowanie
po tym kraju przy okazji „Angoli” tylko pogłębiło to wrażenie. Kultura, emocjonalność, sposób życia
Anglików był i jest dla nas trudny do zrozumienia.
PAP: Jakie są różnice w polskiej i brytyjskiej mentalności, które utrudniają integrację?
E.W.: To jest kraj wyspiarski, który bardzo długo funkcjonował w izolacji od Europy. „Mgła.
Kontynent odcięty” – głosił nagłówek prasowy, co oddaje dobrze świadomość Brytyjczyków. To
kraj skrajnych indywidualistów, przywiązanych do swej prywatności. Lidia, jedna z moich
bohaterek, opowiada, jak próbuje zaprosić do domu dwie angielskie koleżanki z biura. One
owszem, przychodzą, ale rewizyty nie ma. Namawiają na wspólne zakupy, ale kiedy Lidia pyta,
kiedy mogą pójść – zawsze coś im wypada. Wojciech, biznesmen z Londynu, mówi o angielskim
„soon”, czyli: wkrótce. Nie wiadomo, co to znaczy w stosunkach międzyludzkich, a dopytywanie
jest nieeleganckie. Jedna z moich bohaterek, obecnie związana z Anglikiem z upper middle class,
cztery lata czekała na zaproszenie na randkę. Teraz jest w bardzo szczęśliwym związku.
Brytyjska dynamika rozwoju relacji jest inna, co bywa dla nas, rozemocjonowanych, frustrujące.
Mam angielskiego znajomego, który po pół wieku od przeprowadzki do małej angielskiej wioski,
wciąż jest nazywany “tym nowym”.
PAP: Czego, jak czego, ale indywidualizmu Polakom odmówić nie można. Co
się dzieje, gdy zderzają się te dwa indywidualizmy – polski i
brytyjski?
E.W.: Co innego pojmuje się jako indywidualizm w Polsce, co innego w Wielkiej Brytanii. Dla
Brytyjczyka jest to samowystarczalność i niezależność. Na pewno nie brak umiejętności
współpracy, co jest naszym kłopotem. Ojciec Marcin Lisak, dominikanin, który kilka lat mieszkał w
Dublinie mówi, że brak solidarności jest dojmujący. Widać to podczas wyborów do rad gminy,
kiedy wystarczy dostać 200 głosów, żeby zdobyć mandat. Polaków nie ma w ogóle. A przecież
integracja na poziomie politycznym jest jedną z najwyższych form zintegrowania z daną
społecznością.
PAP: Jak Pani to tłumaczy? Czy to zazdrość o cudze powodzenie? Powojenna emigracja też się nie
wspierała wzajemnie?
E.W.: Tak procentuje polska historia, kilkaset lat pielęgnowania nieufności wobec państwa. Bo w
Wielkiej Brytanii nie jest tak, że jesteśmy wobec siebie specjalnie zazdrośni. Jesteśmy raczej
niezainteresowani współdziałaniem.
PAP: Czy w tej nowej emigracji ktoœ kandyduje do w³adz samorz¹dowych?
E.W.: Wydaje siê, ¿e m³oda emigracja ma wiêksz¹ wolê walki. Spotka³am ludzi, którzy w polityce,
w dzia³aniach pozarz¹dowych i na rzecz swoich spo³ecznoœci s³usznie upatruj¹ atrakcyjnych œcie¿ek
kariery. Poza tym g³ówne partie polityczne maj¹ nadziejê, ¿e Polacy bêd¹ w koñcu elektoratem.
Wabi¹ aktywnych. Rozmawia³am z
kandydatk¹, która ubiega³a siê o mandat radnej w podlondyñskiej gminie. Puka³a do kilkuset drzwi
w okrêgu. Przegra³a z populistami, którym kryzys bardzo pomóg³. £atwo jest obwiniaæ o brak pracy
emigrantów. Ale Ela Vine nie ma jeszcze 30 lat. Jeszcze o niej us³yszymy.
PAP: Ilu teraz w Wielkiej Brytanii jest emigrantów ze wszystkich stron
œwiata? Jaki procent tej zbiorowoœci stanowi¹ Polacy?
E.W.: Prawie 10 proc. mieszkañców Wielkiej Brytanii urodzi³a siê poza Wyspami. W Londynie
polski jest drugim co do czêstotliwoœci u¿ywania jêzykiem. Pierwszym jest wci¹¿ angielski.
PAP: Czy jest jakaœ hierarchia emigrantów, ró¿nice w traktowaniu ich przez autochtonów?
E.W.: Czytaj¹c brytyjskie gazety, zw³aszcza te tabloidowe, mo¿na odnieœæ wra¿enie, ¿e ³atwiej
krytykowaæ Polaków ni¿ np. imigrantów o innym kolorze skóry. Brytyjczycy nie lub¹ oskar¿eñ o
rasizm, a Polacy wygl¹daj¹ w³aœciwie tak jak oni sami, wy³¹czaj¹c mo¿e popularnoœæ plecaczków i
w¹sów. Inaczej sprawa wygl¹da w rozmowach prywatnych. „Czy oni uwa¿aj¹, ¿e Manchester to
Karaczi?” – zastanawia siê angielski znajomy mojego bohatera i ma na myœli zarówno strój, jak i
niechêæ do asymilacji przybyszy z Pakistanu.
W latach 50., kiedy Wielka Brytania zgodzi³a siê na legalny przyjazd du¿ej grupy Jamajczyków,
bardzo trudno by³o im znaleŸæ mieszkanie. A je¿eli na jakiejœ ulicy
jeden z w³aœcicieli z³ama³ siê i wynaj¹³ im lokal, to ca³a ulica w b³yskawicznym tempie wyludnia³a
siê z bia³ych mieszkañców, którzy przenosili siê gdzie indziej. Tak powstawa³y getta.
PAP: Czy polscy emigranci te¿ je tworz¹?
E.W.: Londyñczycy tworzyli. Jeœli nie getto, to domkniêt¹ spo³ecznoœæ. To najczêœciej byli
wojskowi, raczej po 40. Trudno im by³o nauczyæ siê jêzyka, trudno by³o znaleŸæ pracê zgodn¹ z
kwalifikacjami. Pracowali w piekarniach, w metrze, s³ynna Srebrna Brygada czyœci³a ³y¿eczki w
hotelu Dorchester, gdzie jeszcze kilka lat wczeœniej urz¹dzano na ich czeœæ przyjêcia. Gdy nieco siê
wzbogacili wielu z nich zaczê³o kupowaæ domy na wynajem. Trafili na okres, gdy du¿e domy w
Londynie by³y stosunkowo tanie jako mniej ekonomiczne w eksploatacji. Praktyczni Brytyjczycy
unikali ich kupowania, Polacy – przeciwnie. W ci¹gu kilku dekad cena nieruchomoœci bajecznie
poszybowa³a w górê i teraz potomkowie polskich emigrantów, którzy inwestowali w nieruchomoœci
(a byli tacy, którzy kupowali ca³e ulice) maj¹ siê bardzo dobrze.
PAP: A współczesna emigracja?
E.W.: Nie cierpię stereotypów, więc opowiem o jednym ze scenariuszy, być może najbardziej
popularnym, jeśli na Wyspy wyjeżdżają Polacy bez angielskiego i wykształcenia, umęczeni brakiem
perspektyw. Zwykle dają się uwieść ogłoszeniu agencji pośrednictwa pracy i zaczynają wierzyć w
British Dream, czyli łatwe pieniądze w fabryce kurczaków na przykład. Dzielą mieszkanie z innymi
Polakami, zarabiając zwykle tyle, by opłacić czynsz i nie umrzeć z głodu. Odłożyć pieniądze jest
trudno, uczyć się angielskiego po 10 godzinach pracy jeszcze trudniej. Po kilku miesiącach człowiek
nabywa prawo do zasiłków, ale musi wiedzieć, że powinien o te zasiłki wystąpić do gminy. Zdarza
się, że nie wie jak. Oczywiście większość rodaków staje mocno na nogi, zakłada własne firmy,
awansuje, zakłada rodziny. Ale na tym pierwszym etapie pozostają między swoimi. Mam wrażenie,
że wielu z nich ta mała Polska całkiem odpowiada.
PAP: Wiele się słyszy o ciężkim losie eurosierot, ale z “Angoli” wynika, że życie dzieci emigrujących
z rodzicami jest też pełne traum.
E.W.: To nie jest reguła. Ale zdarza się, że sytuacja dzieciaków, które przyjechały z rodzicami jest
trudna. Zwłaszcza jeśli rodzice zajęci są walką o przeżycie i nie ma ich w domu, są zestresowani i
wściekli, mieszkają w wielopokojowych mieszkaniach wypełnionych obcymi ludźmi. Jeśli dzieci
przyjeżdżają bez znajomości języka, jeśli trafią do złej szkoły – przeżywają potężny stres. I
najczęściej nie ma w pobliżu babci, do której można pobiec w każdej chwili. Za to w szkole działa
np. regularny gang chłopców Somalijczyków, przed którym trudno uciec. Opowiadam historię
mojej bohaterki i jej syna.
PAP: Z “Angoli” wynika, że ekskluzywna szkoła z internatem też bywa koszmarem.
E.W.: W Anglii dla ludzi bogatych posłanie dziecka do takiej szkoły jest oznaką statusu. Znajomy
brytyjski pisarz, który samotnie podróżuje po Syberii, twierdzi, że szkoła z internatem uodporniła
go na wszelkie lęki, zagrożenia. Nic już go tak bardzo nie wystraszy w życiu, nigdy już nie będzie
się czuł tak samotny. Polscy rodzice, którzy fundują swoim dzieciom taką szansę życiową, nie zdają
sobie
sprawy, że często wrzucają dziecko w świat jak z “Władcy much” Goldinga. Oczywiście nie
wszystkie szkoły są takie same, znam kilku bardzo zadowolonych polskich absolwentów. Mają
„posh” akcent, świetną sieć znajomych i otwarte kariery.
PAP: “Londyńczcy” mieli swoje rytuały celebrowania polskości, święta, przedstawienia… Czy
obecna emigracja też tak mocno przywiązana jest do polskości?
E.W.: Na pewno nie musi się tak bardzo starać, bo Polskę ma na co dzień w telewizorze, w
telefonie, na Skypie, w internecie. Nie tylko w marzeniach. Język polski nie jest nabożeństwem. Ale
odradzają się organizacje, które nazywają się patriotycznymi. Mają silną potrzebę zaznaczania
polskości i pielęgnowania tradycji. Dbają o żołnierskie groby na brytyjskich cmentarzach.

PAP: Jakie są szanse młodej emigracji na wtopienie się w brytyjską społeczność?
E.W.: Nie wiem, czy trzeba się całkiem wtapiać. Czy Polacy chcą się całkiem wtopić? Też nie wiem.
Na pewno rośnie liczba wniosków o przyznanie brytyjskiego obywatelstwa, na wypadek gdyby
Wielka Brytania chciała uciec z UE. Akceptowanie obcych i zaprzyjaźnianie to jest na Wyspach
powolny proces. Przyspieszają go pewnie dzieci w przedszkolach i szkołach. Kiedy jesteś rodzicem
małego dziecka, nie unikniesz kinderbali i wspólnych wycieczek. Ale z drugiej strony trudno sobie
wyobrazić bardziej kosmopolityczne miasto niż Londyn. Jak ktoś ma zastrzeżenia do tego, jak tam
funkcjonują emigranci, to niech sobie wyobrazi Warszawę z 20
narodowościami i koniecznością porozumiewania się w urzędach 20 językami. To nie do
wyobrażenia, zwłaszcza kiedy sobie przypomnimy, jakie emocje wywołuje mała grupa uchodźców z
Czeczenii.
Rozmawiała Agata Szwedowicz, Polska Agencja Prasowa
Książkę “Angole” opublikowało wydawnictwo Czarne

Ostatnio oglądanE

Ostatnie tematY

Loading...